Niniejsza opinia przedstawia wyłącznie stanowisko/ocenę jej autora i nie może być, przez domniemanie lub w jakikolwiek inny sposób, utożsamiania ze stanowiskiem jakiejkolwiek innej osoby fizycznej i/lub prawnej.
Pani jest chyba jakaś głupia! Czy wy w ogóle na czymkolwiek się znacie? Pani jest zwykłym sprzedawcą, pani chce mnie pouczać? – każdy pracujący za pierwszym stołem spotkał się z podobnymi komentarzami ze strony jaśnie oświeconych pacjentów i uwierz mi ziomeczku, chociaż nie jestem doktryną religijną, iż są to najbardziej lajtowe przykłady, jakie mogę przedstawić na łamach owego felietonu. Czy po to kończysz jedne z najtrudniejszych studiów, aby być tanią siłą roboczą Resortu Zdrowia? Czy aby na pewno magister farmacji traktowany jest jako element owej słynnej Służby Zdrowia? A może faktycznie, w oczach pospołu, jesteśmy zwykłymi sprzedawcami zza lady w aptekach, które ze względu na nadmierną liberalizację rynku, wyglądają jak supermarkety? Jak do tego doszło, nie wiem.
W czasach, kiedy byłem jeszcze młody, piękny i biedny, wydział farmaceutyczny jawił się jako spełnienie marzeń. Niczym pustynna fatamorgana przyciągał rzesze młodych ludzi spragnionych wiedzy i potencjalnych pieniędzy. Wysokie progi, kilkunastu kandydatów na jedno miejsce, wydawałoby się – elitarne grono wybranych. W roku 2020, w którym piszę ów tekst, zainteresowanie farmą jest znikome, zgoła żadne, a ilość punktów potrzebnych, aby zostać przyszłym farmaceutą żenująco śmieszna. Nawet nie plasuje się pośród najbardziej obleganych kierunków, wyprzedzana chociażby przez analitykę medyczną czy kosmetologię (nic owym nie ujmując). Farmacja, taki magnacki, wielkopański wydział dla najlepszych absolwentów szkół średnich niecieszący się popularnością? No, byku nie może być! Nie mam pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Czarna magia. A może jednak ludzie po studiach wyższych nie chcą być zwykłymi sprzedawcami?
Trend degradacji zawodu farmaceuty trzeba powstrzymać! – grzmią posłowie i prominentni działacze Izb Aptekarskich. Krzyczą nie mając absolutnie żadnych konkretnych pomysłów how to, czekając aż święci Damian i Kosma, patroni farmaceutów, zstąpią z firmamentu i odnowią oblicze polskiego aptekarstwa. To, czy ktoś wierzy w bajeczki i czcze gadanie – jego sprawa. Ja absolutnie nie. Mam takie piękne marzenie, żeby te wszystkie mądre (w ich mniemaniu) głowy zaczęły w końcu słuchać głosu samego środowiska farmaceutów właśnie, zwłaszcza młodych ludzi zmęczonych statusem quo. Zwłaszcza tych wszystkich, którzy buntują się przeciwko aktualnemu modelowi pracy w polskiej aptece.
Kiedyś to było! – owa fraza powtarzana przez naszych starych, faworyzująca miniony ustrój, idealnie przedstawia obraz specyfikacji zamierzchłego aptekarza. Królewski serwitor – mówi Wam to coś panowie koledzy, panie koleżanki? Otoczeni opieką dworu królewskiego dostarczaliśmy nań maści wszelakiej specyfiki i leki. Pełni swobód obywatelskich, nie podlegając sądom miejskim, podróżowaliśmy po terenie całego kraju jak i świata, parając się alchemią, nierzadko wyprzedzając swoje czasy. W toku studiów, zanim osiedliśmy w danym mieście tworząc własne officinae sanitatis, odwiedzaliśmy najdalsze krainy, stykając się z fantastycznymi bestiami i nieznanymi ówczesnej nauce roślinami, a symbolem wszelkich cnót aptekarza był jednorożec, a nie jakiś wąż na kiju. Jak to się ma, panowie szlachta, do czasów nam obecnych, kiedy magister farmacji to maszynka do zarabiania kasy właścicielom aptek i darmowa siła robocza Ministerstwa Zdrowia? Kanał łzowy samoistnie się otwiera.
Niektórzy tryharderzy upatrują takiego stanu rzeczy w przaśnej epoce PRLu, zrzucając to na karb partyjnych działaczy i ich decyzji o upaństwowieniu aptek. Bzdura! Za taki stan rzeczy odpowiedzialne jest minione, acz jeszcze będące na rynku pracy, pokolenie farmaceutów. Uległe, niewykazujące chęci zmian, trzęsące portkami o swoje ciepłe posadki. Degradacji zawodu aptekarza należy także upatrywać u tych podmiotów, które zaczęły „supermarketyzować” apteki, podmiotów nastawionych na constans zarabianie pieniędzy i będącym przeciwko jakimkolwiek sensownym transformacjom. To smutne ziomuś, ale poniekąd, do roli sprzedawcy zdegradowaliśmy siebie sami, godząc się na takie, jakie nam proponowano, a nie inne warunki pracy.
O, u was w aptece w Polsce jak w supermarkecie, inaczej jak u nas w Niemczech – niechaj słowa pewnej pacjentki zaświadczą o jarmarcznym klimacie polskich aptek, a jeżeli ktokolwiek dzisiaj wierzy w jakąkolwiek ewolucję specyfikacji pracy aptekarza, inną niż, hehe, opieka farmaceutyczna, niechaj dalej pisze listy do Świętego Mikołaja!