Poprosiliśmy Dorotę Gelner, mgr farmacji z prawie 30-letnim stażem pracy, o przedstawienie swojej perspektywy zmian, które zachodziły w naszym zawodzie. Jak zmieniała się nasza relacja z pacjentami, nasze uprawnienia i kompetencje.
Apteka w latach 90’
Kiedyś, bardzo dawno temu, w latach 90’… Z czym mi się kojarzy pierwsza praca? Przede wszystkim z wielką ciszą w aptece. Mógł stać tłum, kolejka czasem dwudziestu osób, bo była to apteka naprzeciwko przychodni, a ludzie stali bez żadnych uwag i każdy czekał na swoją kolej. Nikt totalnie nie zgłaszał sprzeciwu. Do farmaceuty pacjenci mieli ogromny szacunek. Dlatego ciężko mi przywyknąć do tego, że teraz pacjenci rozmawiają przez telefon, gdy wydajemy im leki albo rozmawiają między sobą i mają pretensje, gdy grzecznie zwrócę im uwagę, że nie mogę się skupić. Jakiś czas temu, gdy powiedziałam pacjentowi, że jestem z tych czasów, gdy w aptece była cisza, a ta praca wymaga skupienia, usłyszałam, że on jest z czasów „klient nasz pan”.
Realizacja recepty w czasach bez komputera
W latach 90’ nie było pomocy w postaci komputerów. Wycenę recepty trzeba było zrobić na tej recepcie. Z boku było na to specjalne miejsce, a na recepcie mógł być przepisany tylko jeden lek. Ja jestem wiecznie zamyślona, więc ciągle byłam brudna od tuszu z długopisu, bo cały czas go miętosiłam albo wkładałam do kieszeni. Gdy ogłaszano nowe limity finansowania leków, bo już wtedy były limity, to w każdej przegródce leku była kartka – ściąga na jedno i na dwa opakowania. Ale to wszystko trzeba było przepisać, czyli: cena leku odjąć limit i jeszcze odjąć ryczałt, jeśli lek był na liście ryczałtowej. Na recepcie przy retaksacji sprawdzało się prawidłowość wydania, dawkę, sposób dawkowania i wiek pacjenta.
Zwracano uwagę, jaki jest wiek pacjenta, bo nie było numerów PESEL. Musieliśmy zatem na przykład sprawdzić, czy dawka antybiotyku dla dziecka jest prawidłowa. Mniejszą uwagę zwracało się na formalności takie jak obecność pieczątki lekarza, która swoją drogą była wielka i gruba i rzucała się w oczy. Nie pamiętam, żebym sprawdzała REGON, albo w którym rogu jest oddział NFZ. Wtedy z resztą nie było Narodowego Funduszu Zdrowia. Na recepcie było tylko napisane „ubezpieczony”. Tak wyglądała retaksacja. Nie było wydruku z komputera, więc trzeba było po prostu obejrzeć te recepty. Muszę jednak zaznaczyć, że w porównaniu do obecnej sytuacji katalog leków był dużo szczuplejszy. Teraz oczywiście w dobie e-recept większość z tych problemów w ogóle odeszło w niepamięć.
Organizacja pracy w aptece była podobna jak dzisiaj, ale w mojej opinii większą rangę miała pomoc apteczna. Ona jednak rozpakowywała towar i chowała go do szuflad sortując datami ważności. Nie było programu komputerowego, gdzie wprowadza się fakturę, więc ta data ważności nie była wgrana i nie można było zobaczyć, czy jakieś leki się nie terminują. Nie skanowało się opakowań, nie było tego rodzaju kontroli. Było tylko to pudełko, które leżało w aptece.
Wiele leków, na przykład do dziś pamiętam Spironol, był pakowany po 100 tabletek, a ilością ryczałtową było 20 tabletek. Pomoc apteczna dzieliła zatem zbiorcze opakowanie. Pierwszą torebkę opisywał farmaceuta. Trzeba było wpisać datę ważności, serię i popakować po 20 tabletek, konkretnie fasować ze słoików do papierowych torebek. Takich leków było sporo, aczkolwiek z czasem, pod koniec lat 90’, a może już po 2000 roku, zaczęły pojawiać się nie słoiki, a blistry. W blistrach były na przykład leki takie jak Rutinoscorbin, Scrobolamid, Polopiryna S. Był to taki zestaw, który każdy kupował na przeziębienie, bo na polskim rynku nie było niczego innego. W podręcznych szufladkach na ekspedycji był zatem tylko ten asortyment i witamina C. Pacjenci mogli samodzielnie leczyć się tak naprawdę tylko tym.
Receptura dawno temu
Leków recepturowych robiło się kiedyś zdecydowanie więcej i były one dużo bardziej skomplikowane. Apteka pachniała (może ktoś by dyskutował, że pachniała) nalewką z kozłka, czyli walerianą albo specyficznym zapachem Neospasminy. Ten zapach roznosił się już od zaplecza. Takich recept wykonywało się naprawdę dużo, w przypadku mojej apteki nawet 30 dziennie, taka masówka. I trzeba było wyrobić się z tym w godzinach zazębiania się zmian. Technicy farmaceutyczni byli przyzwyczajeni do takiej organizacji i niekiedy przygotowywali 2-3 opakowania więcej – oczywiście z przestrzeganiem dat ważności. Być może to była specyfika apteki naprzeciwko przychodni i można było przewidzieć, co będzie przepisane następnego dnia.
Kasjerki w aptekach
Dawniej farmaceuci niekoniecznie byli tą osobą w aptece, która przyjmowała pieniądze. Zapewne było to podyktowane higieną. Nie dotykam pieniędzy, gdy wydaję również te rozfasowane leki i opatrunki pacjentowi. Normą było, że farmaceuta wydawał pacjentowi karteczkę przy okienku, pacjent szedł do kasy, kasjerka pobierała opłatę, przystawiała wielką pieczęć „ZAPŁACONO” i potem pacjent wracał z tą karteczką do farmaceuty. Jak zaczęło przybywać pacjentów w aptekach, to było to czasami trudne organizacyjnie – jeden człowiek chciał być już obsłużony, a tu nagle z kwitem podchodził ten od kasy. Gdy pracowałam w aptece w supermarkecie z ogromnym przerobem ludzi (600 paragonów dziennie), to od kasy czasami nad szybą pojawiał się las rąk z kwitami. Później, po 2000 roku zaczęły się cięcia, koszty, oszczędności… i idea kasjerek nagle zniknęła.
Początki aptek prywatnych
Jak ja skończyłam studia, to większość aptek była jeszcze państwowa, „cefarmowska”. W czasach aptek państwowych przy uczelniach zatrudniony był doradca zawodowy i to u niego bezpośrednio można było przeglądać oferty zatrudnienia. Nie miałam problemu ze znalezieniem pracy, była ona natomiast bardzo nisko wynagradzana. O farmaceutach mówiło się wręcz, że są dyplomowanymi sprzedawcami.
Teraz pewnie też tak niektórzy mówią, a ponadto zależy to od nas, jak sami odbieramy swój zawód. Nie to, że patrzę na farmację apteczną z jakimś nabożeństwem, ale jest jednak dla mnie w tym poczucie misji. Ktoś przychodzi do apteki, czegoś nie wie i my mając tę wiedzę możemy mu wiele rzeczy ułatwić i wyjaśnić. Nie każdy musi w tej dziedzinie wiedzieć to, co my wiemy, a my się z kolei przecież też uczymy cały czas.
Gdy wróciłam do zawodu po urlopie macierzyńskim, zaczęły się tworzyć apteki prywatne. Z tym, że wtedy funkcjonował przepis, że właścicielem apteki prywatnej musi być farmaceuta. Jeżeli ktoś miał środki na uruchomienie biznesu, to otwierał taką aptekę, dobierał sobie personel. Te apteki mnożyły się, ale nie aż tak, jak miało to miejsce jeszcze niedawno. Obowiązywało wtedy ograniczenie ilości aptek na liczbę ludności i przepis dotyczący minimalnej odległości między jedną a drugą apteką. Teraz znowu podobne prawo obowiązuje, ale przez dłuższy czas go nie było.
Przede wszystkim w prywatnych aptekach były lepsze płace. Niekiedy aptekarze mieli lepszą płacę od lekarzy. Właściciele aptek prywatnych bardzo zwracali uwagę na wiedzę, jaką posiadał farmaceuta. Aptekarzowi, który miał swoją aptekę, zależało na dobrym personelu – chciał sam osobiście porozmawiać z kandydatami, nie było rekruterów, nie było osób, które tylko sprawdzały CV. Później, jak każdy mógł już otworzyć aptekę, to nagle się okazało, że jest tyle aptek i tyle osób skończyło farmację, że jest nadprodukcja farmaceutów. Wtedy już czasami słyszało się: „obniżka pensji”, a reszta dodawana nie powiem gdzie, ale na papierku obniżka, a jak nie odpowiada…
Skończyło się zapotrzebowanie na farmaceutów.
Dyżury noce w aptece
W czasach już bardziej współczesnych, po 2010 roku, chodziłam na dyżury nocne, które zupełnie inaczej sobie wyobrażałam w stosunku do tego, jakie się okazały w rzeczywistości. Dyżur nocny to jest wielkie wyzwanie. Przede wszystkim wyzwanie dla własnej cierpliwości. Zawsze mi się wydawało, że w nocy to przychodzi człowiek, który naprawdę potrzebuje pomocy i nikt nie będzie mnie budził po magnez, witaminę E albo krem przeciwzmarszczkowy. Przychodziło też wielu pacjentów z receptami na antybiotyki, z SORów, ale też imprezowicze i młodzież po Acodin lub Thiocodin, którą trzeba było bardzo mocno monitorować. Czasami musiałam się wychylić z okienka i krzyknąć:
– Żaden już tu u mnie nie dostanie Thiocodinu!
Zdarzyło mi się, że ktoś miał wieczór kawalerski i zaplanowano, że przyszły pan młody będzie klęczał przed okienkiem nocnym i przysięgał, że będzie wierny tylko żonie. Wszystko to filmowali koledzy. Ja powiedziałam „żadnego filmowania, nie ma takiej opcji!”, ale ostatecznie zgodziłam się. Okienko będzie, kopertę wydam, ale mnie nie mogą pokazać.
Niekiedy na dyżury nocne przychodziły też osoby niebezpieczne, uzależnione od narkotyków, które nie zapłaciły taryfy nocnej, bo igła kosztowała 20 gr. Chciały wybić szybę, wyrwać klamkę, więc de facto wyglądało to tak, że się tym osobom te igły refundowało. To była przykra strona nocnych zmian.
Nasz zawód jest zawodem publicznego zaufania i wychodziłam z założenia, że w opinii społeczeństwa naszą intencją nie jest oszukanie kogoś albo nieprawidłowe wydanie leku. A to były lata, gdy ludzie przychodzili do apteki, żeby wypełnić PITy, bo Pani magister w aptece wie wszystko. Jednak pewnego razu na dyżurze nocnym zdarzyła się bardzo przykra dla mnie sytuacja.
W aptece była kolejka, podeszła do mnie para młodych osób. Pan był niecierpliwy, wyszedł. Pani kupowała Alantan w maści o wartości 9,80 – do dzisiaj pamiętam tę cenę. I w tym momencie zawiesił się terminal. Wzięłam od pacjentki numer telefonu i poprosiłam ją, aby zapłaciła gotówką, a ja dopiero po sprawdzeniu raportu dobowego, który wyjdzie z terminala po północy, odezwę się i ewentualnie zwrócę im te 9,80. Pani jednak wróciła z chłopakiem, który zrobił mi wielką awanturę. Powiedział, że jestem złodziejką, że go oszukałam, że mam sprawdzić natychmiast, on nie będzie czekał do 12:00. Nie rozumiem, dlaczego się tak zachowano, ale wezwano policję. Musiałam się wylegitymować, wytłumaczyć. Zamiast robić te raporty i wykonywać swoją pracę, dostałam pouczenie. Oczywiście po wydruku raportów wyszło na to, że ta płatność nie przeszła. Bo terminal już nie działał.
Muszę przyznać, że gdy było już po wszystkim, to wtedy po raz pierwszy w życiu w pracy polały mi się łzy.
Farmaceuta – medyk
Mówi się, że obecnie zawód farmaceuty oddala się od zawodu medycznego, że kiedyś to był FARMACEUTA, a teraz jest sprzedawca. Nie zgadzam się z tym! Farmaceuta dawniej nie miał takich uprawnień. Musiał stricte realizować polecenia lekarza, czyli receptę. Recepta jest przecież pisemnym poleceniem lekarza w sprawie wydania konkretnego leku. Co do dawkowania, jeżeli farmaceucie się nie podobało, to prosił pacjenta, żeby się skonsultował, ale w zasadzie za wiele nie mógł dodać od siebie. Mały wybór preparatów bez recepty – zioła, nalewki ziołowe, kilka syropów, Aspiryna, witamina C, Scorbolamid, paracetamol i to wszystko. W tej chwili mamy wiele preparatów bez recepty. Musimy mieć dużo większą wiedzę w zakresie leków, ich interakcji, skuteczności i bezpieczeństwa. Potrzebujemy mieć wiedzę, żeby móc ocenić, już bez lekarza, jak możemy pomóc pacjentowi.
Uważam zatem, że teraz mamy większe kompetencje. I ja na przykład jestem bardzo zadowolona z obowiązku ustawicznego kształcenia. Na początku te treści były nie do końca skierowane na naszą pracę, tylko na wiedzę ogólną. Teraz widzę, że szkolenia są bardziej ukierunkowane na tematy dla nas przydatne.
Teraz mamy też zdecydowanie większe uprawnienia. Dawniej jeżeli miałam pacjenta po zawale, który źle się czuł i miał w kieszeni przeterminowaną nitroglicerynę, to mogłam na własną odpowiedzialność tylko mu ją „pożyczyć”. Teraz oczywiście również biorę odpowiedzialność za wystawione przeze mnie recepty farmaceutyczne. Ale wcześniej odbywało się to niestety bezprawnie. Trzeba było kombinować receptę, albo liczyć, że uczciwy pacjent receptę doniesie.
Obecnie mogę wystawić receptę farmaceutyczną, a ponadto nie obowiązuje już zapis o nagłym zagrożeniu zdrowia. Przecież cukrzyca, nadciśnienie, arytmia to choroby przewlekłe. Raczej nie wystawimy recepty na antybiotyk, nie będziemy samodzielnie wybierać schematu leczenia dla pacjenta, ale jest tyle przypadków, kiedy możemy pomóc. Kilka kliknięć w aptece prowadzi nas do dokumentacji pacjenta, jak na razie co prawda w sytuacji, gdy wykupuje wszystkie leki w jednej aptece. Mam teraz częściej odniesienie i pewność, że pacjent dany lek przyjmuje.
Nie spodziewałam się, ze doczekam takich czasów
Nie spodziewałam się też, że doczekam takich czasów, w których nie muszę prosić znajomych lekarzy o wystawienie mi recepty na stosowany przeze mnie od lat lek na nadciśnienie. Jest to bardzo wygodne, ale paradoksalnie dzięki temu bardziej się staram jednak chodzić do tego lekarza, żeby dał mi skierowania na badania sprawdzające mój stan zdrowia. Włącza się większe poczucie odpowiedzialności. Tak samo jeśli jakiś pacjent przychodzi co miesiąc prosząc o receptę farmaceutyczną, to włącza się światełko, że on przecież musi na jakieś kontrole do lekarza chodzić.
Uważam również, że rangę apteki podnosi możliwość przeprowadzania szczepień, ale też, że powinny być w każdej aptece do tego stworzone warunki. Żeby było miejsce, gdzie ktoś spokojnie wchodzi, wypełnia sobie ankietę i może chwilę po szczepieniu odpocząć, może się poczuć bezpiecznie. To też sprawi, że w oczach pacjentów apteka będzie się mniej kojarzyć ze sklepem, bo poza tym, że może w niej zakupić leki, może uzyskać fachową poradę, zaszczepić się, przynieść swoje leki jeśli się w nich nie orientuje i może poczuć się zaopiekowany.
Niestety ja obecnie widzę tendencję do ograniczania personelu w aptekach. Teraz, jak wchodzi opieka farmaceutyczna, na przykład przegląd lekowy – to są bardzo ciekawe, angażujące usługi. Bo to nie jest już jednak taka zwykła ekspedycja, wydanie leków. Nie wiem tylko, czy one się sprawdzą w aptekach, gdzie jest tak mało personelu. Czasem na zmianie brakuje niestety tego jednego fachowca.
Chciałabym, żeby nasza praca nie była wykonywana w pośpiechu – tak jak mnie uczono. Ja jestem jeszcze ze szkoły profesora Leszka Krówczyńskiego, który powtarzał nam, że w tej pracy nie ma pospiechu i nie może być pośpiechu. A dzisiejszy farmaceuta niestety musi biegać i robić 10 rzeczy na raz. Marzy mi się, żeby nam stworzono warunki do rzetelnego wykonywania naszej odpowiedzialnej pracy.