Niniejsza opinia przedstawia wyłącznie stanowisko/ocenę jej autora i nie może być, przez domniemanie lub w jakikolwiek inny sposób, utożsamiania ze stanowiskiem jakiejkolwiek innej osoby fizycznej i/lub prawnej.
Ponad pięć lat zarwanych nocek spędzonych na nauce. Setki przyswojonych książek i skryptów. Długie godziny spędzone w laboratoriach… wszystko po to, żeby stać się ekspertem od leków i farmakoterapii. Nie było łatwo, ale udało się! Zdobyłam prawo wykonywania zawodu farmaceuty. Dostałam swoją pieczątkę, biały fartuszek i stanęłam za pierwszym stołem dużej apteki całodobowej.
Może mój wygląd o tym nie świadczy, ale pracuję w zawodzie już prawie trzy lata. W tym czasie miałam okazje spotkać się z każdym możliwym zachowaniem ze strony pacjentów. Od wyrazów wdzięczności, szacunku, przez agresję, arogancję, a nawet płacz. Teraz wiem, że oprócz ogromnej wiedzy merytorycznej, farmaceuta musi posiadać umiejętności rozmowy z osobami o różnych charakterach. Jest jednak jedna grupa pacjentów, z którymi wciąż ciężko mi jest nawiązać nić porozumienia, a ich obsługa jest dla mnie wyjątkowo trudna i frustrująca. Starsze panie, które korzystając z nadmiaru wolnego czasu, mają aspiracje do bycia ekspertami w dziedzinie zdrowia i medycyny…
Oczywiście jestem ogromną zwolenniczką wszelkich działań mających na celu podnoszenie świadomości zdrowotnej Polek i Polaków. Jednak powszechny dostęp do wątpliwych źródeł wiedzy, wsparty wszechobecnymi reklamami w radiu, gazetach i telewizji czyni wiele niedobrego. Czasami miewam wrażenie, że na moim osiedlu działa swoiste centrum badań i analiz wszystkich specyfików reklamowanych w mediach. Bo jak inaczej wytłumaczyć tak silne przekonanie o skuteczności lub zawodności danego produktu? Zwłaszcza kiedy jest to zazwyczaj mało znany światu suplement diety… „Sąsiadce spod trójki pomogło! I tej z pierwszego piętra też! A pan to powinien pewnie większą dawkę wziąć, bo przecież duży z pana chłop!” – tak właśnie wyobrażam sobie osiedlowe rozmowy między gdańskimi falowcami.
Wizyta w aptece jednej z takich „wyedukowanych” pań, wzbudza we mnie jednocześnie uczucie złości, frustracji, a zarazem pewnego smutku wynikającego z bezsilności. Najczęściej ma ona podobny schemat. Najpierw realizacja recepty na stale przyjmowane leki. Oczywiście nie wszystkie, bo jeden to pani sobie łamie i bierze połówkę, a innego to nie bierze codziennie, „bo jej serce kołacze po nim”. Zamienników nie chce, bo to „oszukańcze pigułki”. Następnie zawsze zostaje wręczona cała lista preparatów bez recepty na inne dolegliwości oraz coś na wzmocnienie. Obowiązkowo zapisane na wycinku z gazety lub kartce z kalendarza. Już na pierwszy rzut oka widać, że coś tu nie pasuje… Lek o modyfikowanym uwalnianiu dzielony? Leki na nadciśnienie od święta? Na dokładkę dwa preparaty z miłorzębem, magnez z potasem na kurcze, wapń na kości i oczywiście skrzyp na urodę. Do tego leki przeciwbólowe w tabletkach, kapsułkach, plastrach i żelu – naturalnie każdy w wersji forte. Od samego patrzenia na stertę opakowań boli żołądek. Kiedy podsumowuję sprzedaż – dodatkowo robi mi się słabo na widok kwoty do zapłaty.
Patrzę na te wszystkie produkty i myślę, że to jest odpowiedni moment, żeby się wykazać. Wznoszę się na wyżyny mojego profesjonalizmu i zaczynam rozmowę z pacjentką, tłumacząc, że preparaty, które przyjmuje, mają wiele interakcji. Próbuję przekonać, że większości z nich nie potrzebowałaby, gdyby systematycznie przyjmowała leki zaordynowane przez lekarza, zgodnie z jego zaleceniem. Przy okazji przypominam, jak stosować prawidłowo leki z recepty.
„Złotko, Kochanie… Pani taka młoda i zdrowa… Co Pani może wiedzieć o leczeniu. Ja choruję od 40 lat, to wiem, jak się leki bierze!” – taka odpowiedź ucina wszelką dyskusję i spadam ze swojego szczytu profesjonalizmu twardo na ziemię. Masz ochotę wdać się w poważniejszą dyskusję, ale wiesz, że czegokolwiek byś nie powiedział, w najlepszym przypadku zostanie puszczone mimo uszu. Mając mniej szczęścia, doświadczysz oburzenia i w konsekwencji stracisz pacjentkę. Pokornie zatem finalizujesz transakcję i z wymuszonym uśmiechem wręczasz starszej pani paragon.
Wiadomym jest, że doświadczenie sprzyja pogłębianiu wiedzy zawodowej… w szczególności jej aspektów natury praktycznej. Jednak wielu młodych farmaceutów spotyka się z brakiem szacunku i zaufania. Takie zderzenie się z negatywnym nastawieniem ze strony pacjentów, szczególnie na początku drogi zawodowej potrafi mocno nadszarpnąć pewność siebie młodej osoby. W dobie powszechnego dostępu do telewizji i internetu coraz ciężej jest personelowi medycznemu utrzymać zaufanie społeczeństwa. Dla farmaceutów to zadanie jest szczególnie trudne. Może to wynikać z prowadzonych działań marketingowych aptek, których szyldy dominują na rynku. Apteka, która powinna być placówką ochrony zdrowia, w oczach społeczeństwa staje się sklepem z lekami, a farmaceuta sprzedawcą. Najsmutniejsze jest kiedy początkowo ambitni młodzi magistrowie farmacji, zaczynają uświadamiać sobie, że nie zawrócą kijem Wisły. Jakkolwiek nie staraliby się pracować na rzecz pacjentów – rzadko mogą liczyć na słowa uznania. Dochodzą do etapu, w którym sami zaczynają widzieć w sobie sprzedawców. Można powiedzieć, że bycie farmaceutą jest dla wytrwałych.
Od początku studiów wpajano nam, że farmaceuta to „zawód zaufania publicznego”. Co oznacza owo „zaufanie publiczne”? Dziś wiem, że oznacza ono zaledwie tyle, co posiadanie własnego samorządu zawodowego… Przykład starszej pani z Gdańskiego Przymorza pokazuje, jak ciężko jest zdobyć szacunek w oczach pacjentów. Często zabiera to wiele lat, a młode pokolenie farmaceutów nie jest tak cierpliwe. I chociaż powodów zapewne jest wiele, można to uznać za jeden z czynników odchodzenia młodych aptekarzy z zawodu.